Mój tata zaczął naukę w wiejskiej szkółce koło domu, radził sobie. Kolejne klasy kończył w wiosce obok. Kiedy tam trafił okazało się, że cała jego klasa ma spore zaległości, musieli nieźle nadrabiać, żeby dorównać. Czuł się gorszy. Skończył szkołę podstawową, a do szkoły zawodowej wyjechał do miasta. Tam dopiero poczuł, jak jego wiedza różni się od innych uczniów.
Zanim poszłam do klasy pierwszej, mój ojciec nie zważając na opór żony, wpłacił na mieszkanie spółdzielcze w mieście. Kiedy moja mama lamentowała, nie chcąc opuścić miasteczka, w którym siostry i bracia budowali się, zakładali rodziny, ojciec trwał w swoim zamiarze zamieszkania w Poznaniu. Twierdził, że jego dzieci będą miały szansę na lepszą edukację i nie będą ciągle gonić swoich rówieśników, jak on w czasach szkolnych.
Zrozumiałam jego decyzję, dopiero gdy rozpoczęłam naukę w technikum. Obok mnie w ławkach zasiadło sporo uczniów z okolicznych wiosek, miasteczek. Jak to na początku, każdy się chwalił swoimi ocenami na świadectwie. Nie wypadłam najlepiej w tym rankingu, miałam prawie cały garnitur ocen, a moi nowi koledzy mogli pochwalić się piątkowymi świadectwami. Szybko przyszedł czas na weryfikację umiejętności. Przykro było patrzeć jak z miesiąca na miesiąc moi koledzy rezygnowali, bo nie byli w stanie nadrobić zaległości. Mój mąż potwierdza moje obserwacje, w swojej szkole był bardzo dobry uczniem, a w średniej musiał pracować dwa razy więcej niż jego miejscy rówieśnicy. W technikum, w mojej klasie zaczynało naukę 45 uczniów, a szkołę skończyło 20, w tym kilku repetentów.
Dzięki ci tato za tę przeprowadzkę.
Studiowałam i pracowałam, a razem ze mną uzupełniali swoje wykształcenie nauczyciele ze szkół, większość z małych miejscowości. Oni już pracowali w zawodzie, ja się dopiero uczyłam. Marzyłam, żeby zostać nauczycielem, więc dopytywałam, jak im się pracuje, czego uczą, jak to robią. Opowiadali mi, patrzyłam z podziwem, bo uczyli kilku przedmiotów. Słuchałam z otwartą buzią: muzyka, język rosyjski, matematyka, fizyka… Oni wzruszali ramionami na moje achy i ochy. „Przecież mamy 1 klasę w poziomie, muszę tego uczyć, bo etatu nie mam”. Podziw skończył się szybko, zastąpiło go przerażenie… Kiedy uczysz dzieci matematyki, a sam nie umiesz wyliczyć 4 – 7= (nie chodzi o pomyłkę, do której każdy ma prawo)… Wiele razy na tych zajęciach i wykładach powtarzałam „Dzięki ci tato za tę przeprowadzkę, dzięki tobie mój start był łatwiejszy…”
Zaczęłam pracę w szkole średniej. Tak, tam też zauważyłam różnicę w poziomie umiejętności miejskich i wiejskich dzieci… Te słabsze mówiły „pani uczyła nas wielu przedmiotów, ale matma to jej nigdy nie wychodziła”…
Czas mijał, sama zaczęłam pracować w wielkiej wiejskiej szkole, u nas na poziomie było nawet 9 klas. A potem reforma, powstawały gimnazja, niektórzy jęczeli po co, głupota. A ja nie, ja się cieszyłam, bo wiedziałam, że założenie „wyrównać szansę” jest bardzo dobre. Wyrwać dzieci ze środowisk, pozwolić im wyjechać do innej miejscowości, otworzyć na świat, dać szansę pracy z nauczycielami przedmiotowcami. Doposażyć pracownie szkół, żeby była szansa wykonać doświadczenie na fizyce, zakupić odczynniki, aby obserwować cuda w probówce, uczyć się języka z anglistą albo germanistą… Tak to było to…
Znów widziałam mojego ojca. Gdyby on mógł się tak uczyć, miałby większe szanse zostać konstruktorem, a nie domowym majsterklepką 🙂
Kiedy patrzyłam na zmiany, jakie zachodzą w moich nieśmiałych uczniach, którzy realizowali obowiązkowe projekty edukacyjne, czułam, że moje nauczanie ma sens. To właśnie te projekty zmusiły mnie, żeby wyjść z klasy, spod tablicy i zrobić coś z uczniami dla całej społeczności uczniowskiej. Do naszego gimnazjum dzieci trafiały z różnych okolicznych wiosek i co widziałam? No znów to samo i znów powtarzałam sobie: dzięki ci tato za przeprowadzkę. Powiecie przesadzam! Przez osiem lat, regularnie jako wicedyrektor, analizowałam wyniki egzaminów, jeśli nie wierzycie obejrzyjcie wykresy, porównajcie liczby…
I kiedy w listopadzie 2015 roku, słuchając expose pani premier, usłyszałam „przywrócimy 8-letnią szkołę podstawową i w naszej nowej szkole będzie się przede wszystkim czytać, czytać i jeszcze raz czytać…” ZAWYŁAM DO KSIĘŻYCA w przenośni i dosłownie.
Wróci to samo, co było za czasów mojego ojca… Po lekcjach wpadałam do domu, brałam kije i ganiałam po leśnych dróżkach, becząc albo krzycząc z bezsilności… Jeszcze nikt nie panikował, a ja już widziałam nauczycieli, którzy beznadziejnie uczą wielu przedmiotów (bo nikt nie jest dobry ze wszystkiego) albo jeżdżą od szkoły do szkoły, bo w jednej mają tylko 2 fizyki w tygodniu, a przecież etat… Kiedy w swoich szaleńczych pogoniach po okolicznych wioskach stawałam przed budynkiem małej szkółki, krzyczałam.
Dlaczego my, nauczyciele, musimy się cofnąć do lat czterdziestych, do lat kiedy uczył się mój tata? Dlaczego robimy to naszym dzieciom?
Co się stało, że dziś takie wspomnienia? W niedzielny wieczór czekałam, jak cała brać nauczycielska, na rezultaty rozmów rządu i związków zawodowych… Pani wicepremier powiedziała „zreformowaliśmy polską oświatę i będziemy ją dalej reformować”… Znów ZAWYŁAM Z BEZSILNOŚCI…